Czy Karty zawsze mówią prawdę?

king of diamonds playing card
24 lutego 2025

Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. W czasach, kiedy sama nie stawiałam Kart, a byłam jedynie odbiorcą wiadomości, uznałam, że czasami tak, a czasami nie, ale przepowiednie sprawdzają się na tyle często, że można na nich polegać. Wtedy nie zastanawiałam się zbyt dużo nad tymi rzeczami, znałam osobiście tylko jedną osobę stawiającą Tarota i to do niej najczęściej zwracałam się z prośbą o wykonanie dla mnie rozkładu. Wysoką sprawdzalność miały rozkłady na relacje – z perspektywy czasu mogę ocenić, że nigdy mnie nie okłamały, nawet jeśli pokazywały rzeczy, w które trudno mi było wtedy uwierzyć. Rozkłady, które miały pokazywać ogólne wydarzenia w moim życiu w perspektywie roku czasu – tu bywało bardzo różnie. Im dalej od daty rozkładu, tym mniejsza trafność przewidywań. O wiele większą trafność miały też rozkłady stawiane przez obce mi osoby. To może wydawać się nieco dziwne, teoretycznie osoby, które znają nas dobrze powinny lepiej rozumieć to, co widać w Kartach. Ale teraz, jako osoba sama stawiająca Karty wiem, że w takich sytuacjach trudno jest często oddzielić własny osąd – wynikający z wiedzy o sytuacji, od informacji przekazywanych z góry. Do tego dochodzi myślenie życzeniowe – naprawdę, trudno jest stawiać Karty znajomym, zwłaszcza, jeśli są to ludzie, których kochamy. Ale skoro chirurg nie powinien operować członków własnej rodziny, a terapeuta prowadzić dla nich terapii – ani dla nikogo znajomego, to znaczy, że jest coś na rzeczy i myślę, że tę zasadę można również odnieść do stawiania Kart.

Kilka lat temu odkryłam czytania Kart dla kolektywu na You Tubie. Poznałam tam niesamowicie uzdolnionych Tarocistów i Tarocistki – tych drugich znacznie więcej, moim zdaniem mężczyzna musi mieć w sobie silnie rozwinięta kobiecość, żeby czytać Karty, a jak wiemy rzadko kiedy mężczyźni mają w sobie odwagę, aby ją w sobie obudzić. W każdym bądź razie odkrycie tych czytań na YouTubie było dla mnie jak olśnienie. Nie umiem opisać, jak wielką pomocą były w moim życiu. Nie było mnie absolutnie stać na zakup czytań, więc ta darmowa pomoc była dla mnie prezentem od losu. Podam jeden przykład, którego nigdy nie zapomnę, bo było to niesamowicie wyzwalające. Słuchałam czytania jedynej i niezwykłej Lexi the Leo – nie pamiętam, jaki był temat. Ale w pewnym momencie w głosie Lexi wyraźnie było słychać łzy. Opowiadała wtedy o moim – i innych osób z wybranej grupy, oczywiście, ale czytanie było jak personalne –dzieciństwie. Nie wiedziała, co dokładnie się wydarzyło – na pewno były to różne wydarzenia dla różnych ludzi – ale wyczuła jak potworne rzeczy nas spotykały. Jak wspominałam, słuchałam tego czytania jakby było personalne i wtedy uświadomiłam sobie, że oto jest pierwsza osoba, która zapłakała nad moim losem, nad tą straszną krzywdą, jaka mnie spotkała w dzieciństwie.

Jak większość osób z traumą wczesnodziecięcą minimalizowałam jej znaczenie. Pozbyłam się też już ciężaru pretensji i gniewu do osób za nią odpowiedzialnych. Ale uderzył mnie jak grom fakt, że jedyna osoba, która kiedykolwiek nad tym zapłakała, jest obca, nie zna mnie. Wystarczyło jej spędzić trochę czasu w mojej energii, żeby poczuć tę krzywdę i empatyzować ze mną. Dlaczego w takim razie nikt z rodziny lub znajomych do tej pory nad tym nie zapłakał? To nie matka, nie siostra, nie najlepsza przyjaciółka pierwsza zaoferowała mi współczucie i zrozumienie, tylko obca osoba z You Tuba. To było początkiem ważnego etapu na mojej drodze leczenia traumy.

Lexi była jedną z pierwszych poznanych przeze mnie tarocistek na You Tube i do dziś jej czytania najlepiej ze mną rezonują. Czy to oznacza, że jej – i innych, czytania, zawsze się sprawdzały? Nie 

Ale zawsze były dokładnie tym, czego potrzebowałam w danym momencie i jestem głęboko wdzięczna za ich prowadzenie. Aby to dobrze wyjaśnić, opowiem jeszcze jedną historię z mojego życia.

Jakieś 7, 8 lat temu cały mój zespół z pracy wyjechał na krótki wyjazd integracyjny w Bieszczady, na zaproszenie jednego z naszych inwestorów, który posiadał domek w górach. Nasz zespół był nieliczny, było nas 10 osób. Nazajutrz po przyjeździe, rano wyruszyliśmy wszyscy razem (minus jedna osoba, która była chora) na spacer po górach. Bieszczady nie są wysokimi górami, piechurem jestem niezłym, więc pomimo braku odpowiednich butów i ubrania (brak pieniędzy) wyruszyłam razem ze wszystkimi, w kozakach i płaszczu do kostek – innych butów ani ciepłego okrycia nie posiadałam. To była jesień, popadywał zimny deszczyk, wszędzie było błoto i mokre liście. Już po pierwszej pół godzinie okazało się, że to nie jest wycieczka dla mnie. Pierwsze strome podejście pokonałam z najwyższym trudem, ześlizgując się co chwila, czepiając krzaków i gałęzi, i często korzystając z pomocy innych. Podeszłam więc do naszego gospodarza i powiedziałam, że muszę wracać – Bóg jeden wie, jak zejdę, może jak na sankach, ale nie dam rady iść dalej w tych butach. W odpowiedzi usłyszałam, że przed nami jeszcze tylko jedno podejście i to już będzie koniec. W takim razie stwierdziłam, że zostanę, dałam radę wejść na jedno, dam radę na jeszcze jedno, a potem jakoś zejdę. Doszliśmy do kolejnego stromego  podejścia, które pokonałam z nie większą gracją, niż pierwsze i na szczycie zaczęłam się rozglądać za schroniskiem, które miało być naszym miejscem odpoczynku przed powrotem do chatki. Schroniska nie widać, szef prowadzi nas dalej. Doszliśmy do kolejnego stromego podejścia, a ja się pytam, co się stało, przecież miał być już koniec. W odpowiedzi usłyszałam, że to była pomyłka, ale to już na pewno jest ostatnie podejście. Rozsądniejsze wydawało się wejście pod jeszcze jedno wzniesienie niż samotny powrót, więc weszłam razem ze wszystkimi, znalazłszy sobie kij do podpory. Żeby nie przedłużać niepotrzebnie: historia z „na pewno ostatnim podejściem” powtórzyła się jeszcze kilka razy. Łącznie tych stromych podejść  było kilkanaście, zanim stanęliśmy na szczycie. W pewnym momencie stało mi się wszystko jedno, po prostu szłam przed siebie rozważając tylko w myśli, jakim cholernym cudem ja potem zejdę z tego wszystkiego. Zastanawiałam się, czy może istnieje jakaś droga do schroniska, którą mogą jeździć samochody i czy może uda mi się z kimś zabrać w dół. Nie zadawałam już w każdym bądź razie pytań, zobojętniała na wszystko, ale byłam pewna, że nie będzie takiej fizycznej możliwości, żebym zeszła o własnych siłach, skoro ledwo udaje mi się wejść, a jak wiadomo, wchodzenie jest łatwiejsze niż schodzenie. Niemniej po kilku godzinach dotarliśmy do schroniska, wszyscy brudni i padnięci, ja najbardziej ze względu na te braki w wyposażeniu. Dostaliśmy obiad i wypiliśmy po kuflu grzanego piwa. To było dla mnie jak eliksir energii. Odzyskałam rezon, poweselałam i stwierdziłam, że jest mi wszystko jedno, weszłam, to zejdę, najwyżej się potłukę i połamię, ale na pewno się nie zabiję. I po godzinnym odpoczynku, pełna świeżo odzyskanych sił i energii, ruszyłam wraz z całą grupą na dół. Znalazłam sobie drugi kijek i pół schodząc, pół zjeżdżając szłam radośnie ze wszystkimi. Orientacja trochę naszego szefa zawiodła, zeszliśmy bardzo daleko od chatki. Po przejściu 21 kilometrów po górach byliśmy naprawdę wykończeni i myśl o przejściu kolejnych 10 kilometrów, nawet po płaskim, w nikim nie wzbudzała entuzjazmu. Szczęśliwie chora osoba, która pozostała w domku, przyjechała nas odebrać i w dwóch turach odwiozła do domku. Jadąc z pierwszą turą w ciepłym samochodzie trzęsącym się niemiłosiernie na wybojach nie myślałam o niczym innym, niż, żeby usiąść przed kominkiem z czymś ciepłym do picia. Niestety, moje nadzieje zostały ponownie zawiedzione – chatka stała na wzniesieniu, dlatego, żeby oszczędzić silnik, zostaliśmy wysadzeni prawie kilometr przed domkiem. I ten ostatni kawałek był chyba najtrudniejszy do pokonania. Droga nie była tak stroma, jak wcześniejsze wzniesienia, ale wysypana kamieniami, które boleśnie kaleczyły moje, już bardzo obolałe przez cienkie podeszwy butów, stopy. Moje rozczarowanie było dzielone przez całą resztę grupy, bardzo powoli pokonaliśmy ten ostatni kawałek, zazdroszcząc tym, którzy czekają i zostaną odwiezieni pod drzwi domku.

Czy jestem dumna z tego wyczynu? Szczerze, nie. Nie potrzebowałam go do niczego. Lubię spacery, ale jestem zdecydowanie osobą morza, nie gór. Ten wyjazd skutkował moją całkowitą utratą zaufania do szefa. Przez wiele lat nie rozumiałam, po co mi się wydarzyła ta historia, którą uważałam za całkowicie niepotrzebną w moim życiu. Dopiero niedawno zrozumiałam jej znaczenie.

Kiedy rozpoczęłam moją drogę głębokiego leczenia, już kilka lat po zakończonej psychoterapii, przerażała mnie myśl o wszystkich obowiązkach, które w tym czasie zaniedbam. Zawsze byłam człowiekiem czynu, miałam kalendarz wypełniony zadaniami od rana do wieczora, w ciągłym pośpiechu i staraniu, żeby zrobić jak najwięcej w jak najkrótszym okresie czasu. Moja sytuacja finansowa była gorzej, niż zła, nie mogłam sobie w żadnym razie pozwolić na przerwę. Ale jednocześnie osiągnęłam moment całkowitego wypalenia i nie byłam w stanie wykonywać żadnej pracy. W końcu zdecydowałam się na coś bardzo odważnego: powiedziałam sobie, że to leczenie jest najważniejsze i jeśli będę musiała na to poświęcić nawet cały tydzień, to trudno. Dam radę. Jakoś potem odpracuję te wszystkie zaległości, znam siebie. Wysłuchałam kilku czytań na You Tubie, które wszystkie potwierdziły mi, że przede mną ostatni kawałek leczenia, jeszcze trochę czasu i wszystko będzie dobrze i będę na nowo gotowa do działania. To mnie w miarę uspokoiło i pozwoliłam sobie na całkowite zajęcie się sobą i pracą wewnętrzną.

To miało miejsce jakieś 3 lata temu i nadal nie wiem, czy najważniejsze rzeczy mam już za sobą. Szczęśliwie nie jestem już  w tej energii bezruchu, ale kto wie, co może się jeszcze wydarzyć.

Na drodze do obudzenia prawdziwej siebie i „Wznoszenia” (Ascension) natrafia się na wiele przełomów. O czym nie wiedziałam, wchodząc na tę drogę. Po pierwszym była pewna, że to już, sprawa załatwiona. Ale były kolejne. I kolejne. I kolejne. A pomiędzy nimi – bardzo trudne rzeczy do pokonania. Zgadnijcie, co mi to przypomina.

Na wejściu na tę górę wcale mi nie zależało. Ale na pozbyciu się tego wszystkiego, co nie było moje i odkryciu prawdziwej siebie, zdrowej – bardzo. Mam jednak pełną świadomość, że gdybym od początku usłyszała, że to zajmie kilka lat, a nie tydzień – to nigdy bym się nie zdecydowała na wejście na tę drogę. Jak zawsze, przełożyłabym to na później, kiedy będzie na to czas, kiedy moje finanse nie będą w opłakanym stanie, kiedy dzieci dorosną. Nikt o zdroworozsądkowym myśleniu nie mógłby podjąć takiej decyzji, żeby będąc w podobnej do mojej sytuacji puścić kontrolę nad swoim życiem i zająć się – sobą, od strony wewnętrznej, przez lata.

Także, czy Karty zawsze mówią prawdę? Chciałam napisać, że nie, ale to też nie byłaby prawda. Bo prawda jest czymś większym, niż zdajemy sobie sprawę – jest jak obiekt wielowymiarowy, nie jesteśmy w stanie nigdy dostrzec całości obrazu – widzimy tylko stronę skierowaną na nas. Dlatego można powiedzieć, że Karty zawsze mówią prawdę, ale nie zawsze przedstawiają fakty zgodnie z rzeczywistością. Są jak wyrocznia. To nie są Kroniki Akashy – chyba, że ktoś się z nimi łączy w trakcie czytania. Ja tego nie robię, bo uważam, że nie jest moją sprawą zagłębianie się w czyjeś życie tak bardzo, to jest zbyt intymne. Ja jestem od przekazywania ludziom tego, co powinni w danym momencie usłyszeć, bo będzie to dla nich z największa korzyścią. I również nie jest moją sprawą wiedzieć, na ile to się pokrywa z rzeczywistością.

Przypomnijcie sobie, co Wyrocznia powiedziała Neo przy pierwszym spotkaniu, na temat tego, czy jest Wybrańcem. Do wyroczni przychodzi się po to, aby usłyszeć dokładnie to, co powinno się usłyszeć w danym momencie.

Karty nigdy mnie nie zawiodły – mogły mnie zasmucić, rozgniewać, ale zawsze kierowały mnie na właściwą drogę, uspokajały, kiedy tego potrzebowałam, podtrzymywały na duchu i pomogły mi pokonać tę niesamowicie trudną drogę. Im więcej zaufania do nich miałam, tym lepiej ze mną rezonowały.

Należy pamiętać, że energia zawsze się zmienia. Dlatego czytania dotyczące dalszej przyszłości są tak często rozbieżne z tym, co się faktycznie przydarza. Kiedy zgłębiamy się w energię czytania, jest to na tu i teraz. A jeśli trafiliśmy na czytanie tylko po to, żeby coś zmienić w swoim życiu lub postępowaniu to tym bardziej wszystko może się drastycznie zmienić.

Do Kart powinno się mieć zaufanie. Ale z wróżką, jak z psychoterapeutą – jak nie ma vibu, to się nie uda. Nie wszyscy są dla wszystkich. Warto znaleźć sobie kogoś zaufanego, kogo czytania trafiają prosto do Ciebie. I zawsze, zawsze pamiętać, że wszystko może się zmienić i, że my możemy wszystko zmienić. Czytania Kart są tylko narzędziem – może je nazwać kraftowym, noszącym silne znamię twórcy, które dostajemy do rąk. I my decydujemy, co z nim zrobimy. Warto pamiętać, że ludzie czytający Karty – łącznie ze mną, są tylko kanałem informacji, których często nawet nie rozumiemy. Otrzymujemy te informacje od duchów opiekuńczych, które pomagają nam interpretować to, co widzimy w Kartach. Każda Karta jest jak słowo, ale znaczenie słów też się zmienia w zależności od kontekstu. I ten kontekst trzeba wyczuć, dlatego niebezpiecznie jest czytać Karty korzystając wyłącznie z ich opisu i warto korzystać w usług ludzi, którzy zajmują się tym profesjonalnie. Polecam siebie :) Jeśli czujecie vibe.

 

shewolfpriestess@gmail.com

Website created in white label responsive website builder WebWave.

Podpowiedź:

Możesz usunąć tę informację włączając Plan Premium

Ta strona została stworzona za darmo w WebWave.
Ty też możesz stworzyć swoją darmową stronę www bez kodowania.